Opuściłam plac, pożegnałam się z przyjaciółką i przyjacielem na skrzyżowaniu, umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Nie mogliśmy zadzwonić po taksówkę, bo od południa nie działał internet. Minęło najwyżej pół godziny – był jeszcze sierpień, było przyjemnie, ciepło, pięknie – wracałam więc do domu na piechotę, nakarmiłam uliczne koty, ale uczucie niepokoju wciąż mnie nie opuszczało.
Wchodzę do mieszkania i słyszę krzyki za oknem. Stoję z brudnymi kocimi miskami, słyszę, że to z rynku i zdaję sobie sprawę, że zaczęło się. Wychodzę na balkon. Pierwsze, co zobaczyłam, to dwóch bardzo młodych chłopaków, którzy wybiegali z placu, jeden zasłaniał twarz. Zawołałam do nich i zapytałam, czy nie potrzebują pomocy. Jeden z nich podniósł twarz, był cały we krwi.
Powiedziałam: wejdźcie, umyjcie twarz, napijecie się herbaty, zadzwonicie po taksówkę – przeczekacie to wszystko i pojedziecie do domu. Odmówili, powiedzieli, że pójdą prosto do domu. Widzę, że teren jest czysty, nie ma nikogo, to znaczy, że mogą zdążyć dostać się w bezpieczne miejsce. I wtedy pytam „Co się dzieje?". A chłopaki prawie wybuchają krzykiem i mówią: „Cholera, oni tam po prostu wszystkich zabijają, to jest jakaś masakra!". Uciekli, a ja nadal stałam na balkonie, oszołomiona. Igła przebiła mój palec.