Moja osobista walka zaczęła się już 4 sierpnia, kiedy zgłosiłam się jako niezależny obserwator na wyborach. Wydarzenia z 9 sierpnia po prostu rozpaliły wszystkie nagromadzone emocje do czerwoności.
Wieczorem pod lokalem wyborczym zaczęli się zbierać sąsiedzi. Ktoś przyszedł w dresie i kapciach, nie spodziewając się, że rewolucja rozpocznie się za kilka godzin, że przyjedzie OMON i będą „dokręcać śrubę".
Tak więc siedzieliśmy pod szkołą, czekaliśmy na wyniki. Mieliśmy nadzieję, że po wszystkim nas wypuszczą. Zrobiło się ciemno. A potem mój mąż zaczyna chodzić między ludźmi i mówić, że powinniśmy się rozejść. Nie wiedziałam, co się dzieje. Czarne postacie zaczęły wychodzić z ciemności i ruszyły na nas. Szli, jakby mieli nas pozabijać. Było tam pięć obserwatorek. Szybko i zupełnie instynktownie ustawiłyśmy się w łańcuch przy drzwiach szkoły i zaczęłyśmy krzyczeć: „Jesteśmy niezależnymi obserwatorami! Nigdzie się nie wybieramy! Mamy do tego prawo!". Nie bili nas, wyrażali się bardzo nieuprzejmie, stali nad nami. Moja mama cały czas krzyczała: „Tania, odejdź! Tania, odejdź!". To było straszne. Pierwszy raz widziałam OMON-owca z tak bliska. Cały na czarno, w kominiarce, w dłoni miał latarkę, którą świecił nam w oczy.
Tamtej nocy potraktowano nas tak okropnie, że zrozumiałam: nie można wybaczyć, nie można puścić płazem, nie można zapomnieć o najważniejszym. Kupiłam karton, zrobiłam plakat „Oddajcie nasze głosy" i zabieram go ze sobą na protesty. Kiedy dziewczyny po raz pierwszy dawały kwiaty funkcjonariuszom, patrzyły nieżyczliwie na mój plakat. Ale ja dalej chodziłam, nigdy się nie ukrywałam i teraz też się nie ukrywam. Z dumą wychodzę z domu i wsiadam z nim [plakatem] do transportu publicznego.