Nata
„Potem nastąpił jeszcze jeden przerażający moment – zdałam sobie sprawę, że nie mogę zająć się praktycznie niczym"
Nata
„Potem nastąpił jeszcze jeden przerażający moment – zdałam sobie sprawę, że nie mogę zająć się praktycznie niczym"
Nata Hoława jest filmowcem, reżyseruje, zajmuje się tańcem i muzyką. To właśnie taniec jest jednym z jej ulubionych zajęć, wpływa on w pozytywny sposób na jej psychikę. Nata wciąż nie może otrząsnąć się po sierpniowym brutalnym rozpędzaniu protestów, które obserwowała z balkonu swojego mieszkania w Borysowie. Minęły już ponad trzy miesiące, a Nata do tej pory nie zatańczyła ani razu. Jak mówi, taniec to radość, a odczuwanie radości w tym czasie jest dla niej krępujące i nienaturalne.
Urodziłam się i mieszkam w Borysowie – jest to największe w obwodzie mińskim centrum rejonowe. Życie „nie w Mińsku", a właściwie w mieście, które jest jego zupełnym przeciwieństwem – spokojnym Borysowie, „gdzie nigdy nic się nie dzieje" okazało się bardzo trudne, gdy na Białorusi rozpoczęły się pokojowe protesty.
Trudno znieść to, że w mediach nie pokazują naszej walki. Szczerze mówiąc długo próbowałam to zmienić – wszystko nagrywałam, jak szalona wrzucałam do Sieci, zwłaszcza podczas pierwszych dni bez internetu. Chciałam, żeby wszyscy o nas wiedzieli, chciałam, żeby cały nasz kraj zobaczył Borysów, ale w wiadomościach zazwyczaj relacjonuje się wydarzenia w dużych miastach. Przez to pojawia się uczucie, że twój wkład wcale nie jest aż tak ważny.
Trudno tu żyć również ze względu na środowisko i ogólną przytłaczającą atmosferę. Dusza aż rwie się, by stale coś robić: protesty, flagi, walka! Ale napotykasz na ciszę. Na przykład, kiedy zginął Raman Bandarenka, ogłoszono żałobę – o dwunastej mieliśmy zatrzymać się na minutę ciszy, a na 21:00 zaplanowano akcję, która polegała na postawieniu świeczki w oknie.

Mimo że byłam chora, to i tak w południe wyszłam na balkon. Ludzie idą z torbami, jacyś mężczyźni niosą walizki, ktoś rozmawia przez telefon, przejeżdżają samochody. Patrzę na to wszystko i myślę: Boże, gdzie wy żyjecie? Co się dzieje? Dlaczego?

Ze świeczką było dokładnie tak samo – nie ma poczucia jedności i masowości, ani niczego podobnego. Zapaliłam świeczkę, to samo zrobiła jedna z moich koleżanek z sąsiedniej ulicy. Napisała do mnie ze słowami: „Postawiłam, ale wydaje mi się, że jestem jedyną osobą na całej ulicy ze świeczką w oknie". Ja ją rozumiem, czasami naprawdę wydaje się, że wszystkim wokół jest wszystko jedno, tylko tobie nie. To bardzo przygnębiające.

I co zrobić z tymi ludźmi? Co zrobić z brakiem inicjatywy wokół siebie? Zajmuję się różnego rodzaju aktywizmem w sferze kultury od czasów szkoły i studiów. Świadomie robię to w tym mieście od 2012 roku, czyli już 8 lat. W tym czasie zdążyłam zrozumieć, że ludzie tutaj są chętni do obserwowania i często zainteresowani, ale nie są gotowi do aktywnego uczestnictwa w procesach zmian. Na stronie naszej grupy tanecznej pojawił się nawet post na ten temat, napisaliśmy coś w stylu „Jak przestać tylko oglądać nasze zdjęcia na portalach społecznościowych i przyjść potańczyć?". W Borysowie ludzie często wspierają biernie, a czynne zaangażowanie zdarza się bardzo rzadko.
Jedyną rzeczą, dzięki której uwierzyłam, że w naszym mieście nie wszystko jest stracone, był pierwszy marsz protestacyjny. Wtedy „można było" wychodzić – w mieście nie było ani jednego milicjanta, ani jednego OMON-owca, wszystkich oddelegowali do Mińska. Było to 16 sierpnia, zaraz po tych trzech koszmarnych dniach, w pierwszą niedzielę.

Na ulice wyszło całe miasto! No dobrze, może nie całe miasto, ale jakieś 33 tysiące osób, być może nawet więcej. Wtedy zobaczyłam, że jeśli nie jest to zabronione, to wychodzi bardzo wielu zupełnie różnych ludzi. Spotkałam tam tak wielu znajomych! Był tam nawet mój przyjaciel z dzieciństwa, poważny biznesmen z Petersburga, taki rosły gość – z jakiegoś powodu wrócił na Białoruś. Patrzyłam i zrozumiałam, że ludzie są naprawdę wkurzeni.

Jedyną rzeczą, dzięki której uwierzyłam, że w naszym mieście nie wszystko jest stracone, był pierwszy marsz protestacyjny. Wtedy „można było" wychodzić – w mieście nie było ani jednego milicjanta, ani jednego OMON-owca, wszystkich oddelegowali do Mińska. Było to 16 sierpnia, zaraz po tych trzech koszmarnych dniach, w pierwszą niedzielę.

Na ulice wyszło całe miasto! No dobrze, może nie całe miasto, ale jakieś 33 tysiące osób, być może nawet więcej. Wtedy zobaczyłam, że jeśli nie jest to zabronione, to wychodzi bardzo wielu zupełnie różnych ludzi. Spotkałam tam tak wielu znajomych! Był tam nawet mój przyjaciel z dzieciństwa, poważny biznesmen z Petersburga, taki rosły gość – z jakiegoś powodu wrócił na Białoruś. Patrzyłam i zrozumiałam, że ludzie są naprawdę wkurzeni.

Okazuje się, że kiedy można bezpiecznie wyjść na ulice, kiedy nie ma strachu o swoje życie – ludzie są gotowi wyjść, coś pokazać, wyrazić swoje zdanie – i robią to!
Potem było jeszcze lepiej. Dlatego że po marszach protestacyjnych uaktywnili się zwolennicy władzy, zaczęli organizować własne wydarzenia – okupowali główny plac miasta, zaczęli urządzać tam swoje weekendowe jarmarki. Przeżyłam wtedy szok. Zazwyczaj ludzie w każdy weekend tłumnie odwiedzają te jarmarki, może nie jest to nic niezwykłego, ale zawsze jakaś rozrywka. Wtedy przyszłam na plac, a tam nikogo nie ma, pusto. Dwóch milicjantów po cywilnemu i jakieś panie sprzedające szaszłyki i alkohol. Drugiego dnia też nikogo nie było! Zupełna cisza, tylko te panie siedzą ze swoim piwem, jedzą swoje szaszłyki.

Tak więc miasto potrafi, jeśli tylko chce – potrafi wychodzić na protesty, kiedy jest to bezpieczne i potrafi zignorować to, co trzeba. Ale choćbym chciała, to te dwa jasne punkty nadal nie wzmocniły mojej więzi z miastem. Nie potrafię się cieszyć z tych rzadkich przejawów jedności – za mało jest we mnie sił. Wystarcza mi ich tylko na to, by uratować siebie i bliskich, którzy, jak widzę, już toną w depresji.

Poczucie, że pojawił się punkt zwrotny i chęć zaangażowania się w ten proces, czy może świadomość, że nie mam innego wyboru, że muszę się zaangażować, zaczęło się dużo wcześniej niż najgłośniejsze marsze protestacyjne i przed falą przemocy – w lipcu, kiedy pojawiły się Cichanouskaja, Kalesnikawa i Capkała. Wszystko się we mnie zmieniło, gdy tylko pojawiła się ta trójka.

Nie zamierzałam w żaden sposób uczestniczyć w ruchu politycznym, nawet nie chciałam iść na wybory. I tak przecież nic się nie zmieni. Moi znajomi zbierali podpisy – za Cichanouskiego, za Babarykę, ale mnie to nie interesowało. Nikt nikomu nie pozwoli wygrać. Ale te trzy kobiety stały się symbolem czegoś przełomowego. To tak jakby prawa natury zaczęły w końcu inaczej działać w naszym kraju.

Nie potrafię tego wytłumaczyć, bardzo trudno jest mi ubrać w słowa moje uczucia z tym związane. Coś zaczęło się wtedy dziać jednocześnie na całej Białorusi, bo one się pojawiły. I szczerze mówiąc ja osobiście nie pałam sympatią do żadnej z nich. Mam nawet krytyczny stosunek do Maszy Kalesnikawej. Nie podoba mi się jej retoryka, nie podobają mi się jej czerwone usta i nie podoba mi się Swiatłana Cichanouskaja jako polityk. Ale mimo wszystko to kobiece trio uruchomiło u mnie proces włączenia się.

W dzień wyborów, 9 sierpnia bardzo się denerwowałam. To było koszmarne uczucie – bardzo wielki niepokój. Przypominało to pobieranie krwi z palca. Nienawidzę tego, na dodatek naciskają wtedy okropnie na paznokieć. Zawsze spinam się przed ukłuciem, zaciskam oczy i z przerażeniem czekam na igłę.

I tamtego sierpniowego dnia byłem właśnie w stanie „zbliżającego się ukłucia" – to znaczy z przeczuciem, że będzie bolało. Poszłam zagłosować, potem na plac, spotkałam się z przyjaciółmi… Cały czas towarzyszył mi stan napięcia, oczekiwania na to ukłucie. I tak się stało.

Wspominam teraz ten moment i rozumiem, że było mi tak ciężko, bo nie mogłam zrozumieć, dlaczego. Kiedy jesteś w szpitalu i kłują cię w palce, przynajmniej wiesz jaka jest tego przyczyna. Tutaj wciąż cię kłują, a pytanie „Dlaczego?" pozostaje bez odpowiedzi.

W dzień wyborów, 9 sierpnia bardzo się denerwowałam. To było koszmarne uczucie – bardzo wielki niepokój. Przypominało to pobieranie krwi z palca. Nienawidzę tego, na dodatek naciskają wtedy okropnie na paznokieć. Zawsze spinam się przed ukłuciem, zaciskam oczy i z przerażeniem czekam na igłę.

I tamtego sierpniowego dnia byłem właśnie w stanie „zbliżającego się ukłucia" – to znaczy z przeczuciem, że będzie bolało. Poszłam zagłosować, potem na plac, spotkałam się z przyjaciółmi… Cały czas towarzyszył mi stan napięcia, oczekiwania na to ukłucie. I tak się stało.

Wspominam teraz ten moment i rozumiem, że było mi tak ciężko, bo nie mogłam zrozumieć, dlaczego. Kiedy jesteś w szpitalu i kłują cię w palce, przynajmniej wiesz jaka jest tego przyczyna. Tutaj wciąż cię kłują, a pytanie „Dlaczego?" pozostaje bez odpowiedzi.

Opuściłam plac, pożegnałam się z przyjaciółką i przyjacielem na skrzyżowaniu, umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Nie mogliśmy zadzwonić po taksówkę, bo od południa nie działał internet. Minęło najwyżej pół godziny – był jeszcze sierpień, było przyjemnie, ciepło, pięknie – wracałam więc do domu na piechotę, nakarmiłam uliczne koty, ale uczucie niepokoju wciąż mnie nie opuszczało.

Wchodzę do mieszkania i słyszę krzyki za oknem. Stoję z brudnymi kocimi miskami, słyszę, że to z rynku i zdaję sobie sprawę, że zaczęło się. Wychodzę na balkon. Pierwsze, co zobaczyłam, to dwóch bardzo młodych chłopaków, którzy wybiegali z placu, jeden zasłaniał twarz. Zawołałam do nich i zapytałam, czy nie potrzebują pomocy. Jeden z nich podniósł twarz, był cały we krwi.

Powiedziałam: wejdźcie, umyjcie twarz, napijecie się herbaty, zadzwonicie po taksówkę – przeczekacie to wszystko i pojedziecie do domu. Odmówili, powiedzieli, że pójdą prosto do domu. Widzę, że teren jest czysty, nie ma nikogo, to znaczy, że mogą zdążyć dostać się w bezpieczne miejsce. I wtedy pytam „Co się dzieje?". A chłopaki prawie wybuchają krzykiem i mówią: „Cholera, oni tam po prostu wszystkich zabijają, to jest jakaś masakra!". Uciekli, a ja nadal stałam na balkonie, oszołomiona. Igła przebiła mój palec.

Potem widziałam, jak rozpraszają protest. Stałam na balkonie i patrzyłam. Wiedziałam, że nic nie mogę zrobić. Jeśli zacznę krzyczeć – mogą wejść do mojego mieszkania, mamy bardzo słabe drzwi, można je łatwo wyważyć. Stałam tam kompletnie skołowana i po prostu nie wiedziałam, co powinnam zrobić w tym momencie... To było takie trudne... Czułam się kompletnie bezradna.
W końcu włączyłam telefon i zaczęłam nagrywać, a to czego nie było widać na filmie komentowałam, opowiadałam, co się dzieje. Ci ludzie przechodzili pod moim balkonem, a ja tylko nagrywałam i komentowałam – bo nic innego nie mogłam zrobić. Nie rozumiałam wtedy, dlaczego. Skąd się wzięło takie okrucieństwo?

Od trzech miesięcy próbuję pogodzić się z tym, co wydarzyło się w te pierwsze dni i szczerze mówiąc, myślę, że do tej pory mi się to nie udało. Moje ciało daje mi znać, że jestem zestresowana. Nie wiem jak silne są te ataki paniki, ale muszę je tłumić prawie codziennie. W ciągu ostatnich dwóch tygodni nie było dnia, w którym nie próbowałabym stłumić w sobie ataku paniki lub napadu lęku.

Potem nastąpił jeszcze jeden przerażający moment – zdałam sobie sprawę, że nie mogę zająć się praktycznie niczym. Że ciężko mi z moim własnym ciałem, nie tańczę, nie mogę pracować nad swoimi projektami, nie piszę, nie mogę zorganizować żadnego wydarzenia. Skamieniałam.
Jak można myśleć o czymkolwiek innym? Nie mam energii i czuję się tak, jakbym nie miała moralnego prawa do bycia szczęśliwą i do odczuwanie przyjemności.

Są w tym wszystkim małe pozytywy. Z powodu tych zmartwień i stresu zaczęłam proces fizycznej regeneracji. Dbam o swoje ciało i zdrowie, przyjmuję końskie dawki witamin, gimnastykuję się. Nakładam nawet maseczki na twarz, wybieram ubrania, a ostatnio postanowiłam zamówić buty, choć nie kupowałam nic od lat. To tak jakbym powoli odzyskiwała kontakt z moim ciałem. Mam nadzieję, że pojawienie się tego kontaktu zwiastuje, że wkrótce będę mogła zatańczyć.