– To, co stało się potem, wciąż nie mieści mi się w głowie – Mikałaj zaczyna opowiadać o wydarzeniach w areszcie przy ulicy Akreścina. Kiedy zatrzymani wychodzili z milicyjnej więźniarki, musieli przejść obok „ściany" OMON-owców, którzy zaciekle wszystkich kopali i bili pałkami, a czasem też gołymi rękami. Po około godzinie siedzenia w kucki pod murem i nieustannego bicia, zatrzymani w końcu trafili do swoich cel. – Wtedy myślałem, że jutro albo pojutrze wszyscy wyjdziemy na wolność. Że po prostu chcieli nas nastraszyć – wspomina mężczyzna. Myślał tak, dopóki nie zobaczył, że w celi na sześć miejsc jest 37 osób.
– Ściany były tak mokre, że nie dało się ich dotknąć – spływała po nich wilgoć potu i oddechu dziesiątków ludzi – mówi Mikałaj. Na prośby o pomoc strażnicy odpowiadali i groźbami. Zatrzymani słyszeli, jak w celi obok bito ludzi, gdy ci poprosili o jedzenie i możliwość kontaktu z prawnikami. Mężczyźni tłoczyli się przy oknie i widzieli, że przywożono coraz więcej osób. – Oni [milicjanci] byli jak zwierzęta, w grupach po pięciu, dziesięciu rzucali się na ludzi. Biegnie dwóch chłopaków, przewracają się, mundurowi kopią ich i biją, a oni wciąż leżą. Potem po prostu przykryli ich białym materiałem. – Mikałaj nie wie, co się stało później, bo strażnicy zabronili podchodzić do okna.